Ruszamy jeepami w trasę. Punkt docelowy - baza pod Mt. Everestem.
Pogoda pochmurna, droga bardzo uciażliwa, serpentynami i zakrętami pniemy się coraz wyżej.
Po 2 godzinach - krótki postój na punkcie widokowym 5150 mnpm. Zamiast widoków ośmiotysięczników - ołowiane chmury, mała śnieżna zadymka i przenikliwy ziąb. Podziwiamy (zamiast widoków!) okazałą czaszkę jaka z dorodnymi rogami, focimy co nieco i...w drogę.
Następne 2 1/2 godziny i jesteśmy w dolince z klasztorem Rongbuk (podobno najwyżej położony klasztor w Tybecie).
Wokół drogi szopo/namiotopodobne budynki zwane hotelami, namioty i targowiska pod chmurką.
Dalej jeepy nie pojadą - przesiadamy się do dwukołowych konnych "bryczek". Droga wiedzie między skalistymi zboczami . Podziwiamy szczyty w chmurach i po godzinie jesteśmy na miejscu.
Niestety widoczność kiepska a właściwie prawie żadna. Dach Świata zasnuty chmurami.Punkt widokowy nieco zaśnieżony.
Po godzinie kontemplowania okolicy, widoków, flory itp wracamy.
Zatrzymujemy się w skromnej knajpce na obiad.
Ostatnie spojrzenie w kierunku południowym - i staje się cud. Chmury powoli odsłaniają sam szczyt Czomolungmy!
Wszyscy rzucają się do aparatów i w euforii uwieczniają te widoki. Jesteśmy szczęśliwi i usatysfakcjonowani.
W drodze powrotnej do Tingri zatrzymujemy się jeszcze w punkcie widokowym - słońce powoli zachodzi a w dali na całej rozciągłości horyzontu widać ośnieżone szczyty Himalajów w chmurzastych pierzynkach. te widoki wynagradzają wszystko. O tym marzyłam od dawna.
Dla takich chwil - warto żyć!
Znowu ponad 2 godziny upiornej jazdy po zakrętach tyle że tym razem w dół.
Po 22. docieramy do hotelu.
Mycie w zimnej wodzie i zasłużony odpoczynek.