W hotelu La Tivoli - skromny lunch - kawa, jabłko, batonik.
Chwile relaksu - czyli - wylegiwanie się na leżaku, pod parasolem, przy basenie. Ach, życie jest /bywa?/ piękne...
Chłodny wiatr od oceanu dochodzi aż tutaj - więc upału nie czuć.
Po 17. usiłuję dojść do "miasta" - na jakieś zakupy. Ale nie napotykam na nic ciekawego (żadnych sklepów z interesującym towarem), więc po godzinie jestem z powrotem. Lekko kulawa na prawą kończynę. Stały przypadek - lekkie skręcenie...
Idziemy nad ocean na ogląd zachodu słońca. Ja kulejąca - więc spacer nie jest imponujący. W przeciwieństwie do zachodu słońca.
Oglądając takie spektakle natury - ma się ochotę na porzucenie miasta i życie gdzieś bliżej natury.
Około 20. - kolacja - pyszna zupa, szaszłyczek mięsny i sporo rozmaitych jarzyn.
Po kolacji usiłuję podrzucić po parę kęsów resztek kilku kociakom - ale jeden z nich jest tak sprytny, że tylko on dobiera się do żarcia (jest najszybszy) - inne muszą obejść się smakiem. Kotek jest szary - bardzo przypomina nasze polskie buraski.
Siedzimy jeszcze nad basenem - ja z nogą obłożoną lodem. Jest spokojnie, wakacyjnie i relaksowo.
Nie mamy prądu w pokoju, więc interweniuję w recepcji.
Pakujemy się; znów szukam zawieruszonego tym razem noża.
23.30 - do spania.